środa, 14 stycznia 2015

Metoda na szaleństwo

Każdy, nawet najcięższy projekt ma to do siebie, że kiedyś się skończy. Nic nie trwa wiecznie, nawet cierpienie, a tak chyba najtrafniej mogłabym określić proces wykańczania mieszkania. "Wykańczanie" to w ogóle słowo klucz, które w niezwykle trafny sposób określa proces trawiący właściciela podczas remontu. Wszystko byłoby zdecydowanie prostsze, gdyby posiadało się architekta wnętrz i sprawną ekipę remontową. W tak bajkowych okolicznościach przyrody nic nie może się nie udać. Gdy jednak kupuje się swoje pierwsze mieszkanie, które mimo iż umiejscowione na ostatnim piętrze to penthousem nie jest, scenariusz do bajkowych nie należy. Trzeba sobie radzić zasobami, które się posiada i walczyć do utraty tchu. Prawo Murphy'iego zawsze w takich sytuacjach działa bez pudła i kumulacja goni kumulację. Jak się od tego uchronić? Nie mam pojęcia. Ponoć zażywanie substancji psychoaktywnych łagodzi ból, ale nam nie dane było spróbować, bo malowanie niezagruntowanych ścian samo się nie zrobi...


Plac budowy

Domek dla WC gotowy! Do tego moje ulubione płytki Vives, nie należące do tanich, które po położeniu okazało się, że nie trzymają kątów, jupi!

Skrupulatnie wybierana podłoga, dąb bielony, którą mój robotnik sklasyfikował jako "bubel", połamał dwa panele na dowód swoich słów i odmówił ich położenia, tłumacząc się ulubioną wymówką "Nie da się!". Na szczęście tata, brat i chłopak ogarnęli temat w jeden dzień.

Glazura kuchenna ubrana pod malowanie ściany.

Cudowna szara ściana, o której odcień też skruszyliśmy niejedną kopię.
Pan glazurnik dostał tylko jedną wytyczną odnośnie terakoty - nie ułożyć dwóch takich samych płytek w tej samej orientacji obok siebie. Powiedzmy, że jego skuteczność wyniosła 80%...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz